Dzisiejsza notka przeniesienie nas na jeszcze dalszą niż Wyspy Owcze północ. Na islandzki przemijający koniec świata zabiera nas książka “Zostanie tylko wiatr”, o której porozmawiamy z jej autorami – Bereniką Lenard i Piotrem Mikołajczakiem.
Wasza druga książka zabiera czytelnika w jeden z najmniej znanych i najrzadziej odwiedzanych regionów Islandii – na Fiordy Zachodnie. Skąd i kiedy zrodził się pomysł, aby opisać właśnie ten zakątek wyspy?
Pomysły na cokolwiek biorą się z rozmów o tym, co nas fascynuje. Zawsze tak to u nas wyglądało i pewnie już tak zostanie. Przy naszej pierwszej wspólnej wizycie na Fiordach Zachodnich zakochaliśmy się w tym regionie. Dwa lata po wydaniu “Szeptów kamieni” stwierdziliśmy, że samo Strandir, Djupavik i opis kilku miejsc na południu półwyspu już nam nie wystarczą. Szukaliśmy zatem jakiś czas mocnego punktu zaczepienia, osi na której oprzemy całą historię. Okazał się nim Hornstrandir. Ta nazwa padła po raz pierwszy w połowie maja, a trzy dni później łódź Runara z Borea Adventures wiozła nas do domu w Kvíar.
Nie jest to książka, którą powinno się czytać szybko – w biegu, w tramwaju czy autobusie. Strony “Zostanie tylko wiatr” przepełnione są emocjami, samotnością, ludzkimi tragediami, śmiercią, rozważaniami o tym, co ważne. To kronika ludzi i ich poruszających historii. Czy w trakcie rozmów i zbierania materiałów mieliście moment, gdy ścisnęło wam gardła? Które z rozdziałów były dla was tymi trudniejszymi?
W trakcie zbierania materiałów i przeprowadzania rozmów zdarzyło nam się po prostu milczeć przez kilka chwil. Zwłaszcza, gdy spędzaliśmy czas z Sóley Eiriksdottir czy z kapitanem Siggim rozmawiając o lawinach we Flateyri i Sudaviku. Ale praktycznie zawsze podczas wywiadów panowała świetna atmosfera. Zgodzimy się z Tobą, że poprzez nieco inny charakter tych historii, które nie ociekają krwią, nie są pełne dramatycznych zwrotów akcji czy zabiegów mających na celu “wymuszone” zaskoczenie czytelnika i efekciarstwo, czyta się je spokojniej i wymagają większej uwagi, zarówno przez islandzką nomenklaturę, jak i w pewnym sensie oniryczny charakter spowijający historie z książki, który determinuje ta część Islandii. Fiordy Zachodnie są bowiem uspokajające, bijące innym rytmem niż południe wyspy. Myślimy, że udało nam się oddać też samotność i ciszę tego miejsca w sensie zarówno dosłownym, jak i symbolicznym.
Piotrze, w trakcie rozmowy w Radiowej Dwójce wspomniałeś, że Hornstrandir to region bardzo słabo, jeśli w ogóle, opisany w zagranicznej literaturze. Już na samym początku książki padają słowa, że “nikt nie będzie z wami rozmawiać. To miejsce zarezerwowane wyłącznie dla Islandczyków”. Co odczuwaliście w trakcie rozmów z Islandczykami? Dystans, nieufność, a może radość z tego, że wreszcie ktoś z zewnątrz chce ich wysłuchać?
Na szczęście pierwszy rozdział w książce, w którym rozmawiamy z ekonomistką i gdzie padają te słowa, to jedyny i ostatni taki przypadek i dość przewrotnie umieściliśmy go na początku książki. W większości ludzie byli chętni i otwarci na opowieści o Hornstrandir. Mówi się tu, że pewnie każdy na wyspie ma członka rodziny, którego rodzice czy dziadkowie stamtąd pochodzą. Ostatnio okazało się, że jeden z klientów sklepu, w którym pracowałem ma dom, którym się zachwycaliśmy podczas wizyty w Látrar, przed wspinaczką na górę Straumnes. Niestety historia jego rodziny nie znalazła się w książce, ale to tylko dowodzi, że ciągle jest tam mnóstwo rzeczy do odkrycia. Hornstrandir to najsłabiej opisany w zagranicznej literaturze region Islandii, który dopiero zaczyna zdobywać popularność, choć w języku islandzkim znajdziemy stosunkowo dużo informacji o ludziach z półwyspu. Islandczycy traktują te tereny może nie z nabożną czcią, ale z ogromnym szacunkiem, bo to ponad 1000 lat historii relacji Islandczyków z tym trudnym, groźnym choć pięknym miejscem. Jednak mieszkańcom żyjącym jeszcze siedemdziesiąt lat temu w tamtych rejonach nie chodziło o cuda Hornstrandiru, a o możliwość łatwego zdobywania pożywienia, o pracę, hodowlę bydła i możliwość komunikacji z resztą kraju.
– Większość ludzi przybywa na Islandię po to, by objechać ją dookoła. Jedna dziesiąta decyduje się wjechać na Fiordy Zachodnie, a jedynie ułamek procenta zawitać tutaj. – Hrólfur ścisza głos. – Wiem, że nie powinienem tego mówić, ale na Hornstrandir przypływa niewielu idiotów. Odwiedzają nas tylko ci, którzy naprawdę chcą i wiedzą, co robią. (…) Krótko mówiąc: musisz być naprawdę zdeterminowany, a to wcale nie jest takie proste. I niech tak zostanie.
Fragment książki
“Zostanie tylko wiatr” nie jest w żadnej mierze pocztówką z bajkowej – jak można czasem odnieść wrażenie ze zdjęć na Instagramie – Islandii. To trudna opowieść o samotności, bólu, przemijaniu, nieuchronności zmian. Czy zmieniła ona sposób w jaki postrzegacie Islandię i Islandczyków?
Każdy rok coś zmienia. Przez ostatnie siedem lat przechodziliśmy chyba wszystkie stadia emigracyjne, jakie można było przejść na obczyźnie. Każda zdobyta historia pokazuje nam też jak głębokie jest to islandzkie morze, na którym niemal każdy spotkany człowiek może coś opowiedzieć. A w większości przypadków, gdy dobrze szukasz, trafiasz na samograj z historią tak rozległą, że nie wiesz od czego zacząć. Owszem, tak jak z każdym rozmówcą, trudno niekiedy przebić pierwszą warstwę, ale gdy wyczuwa się jak rozmawiać z drugim człowiekiem, jak go pootwierać, wszystko później idzie świetnie. Nie ma jednak uniwersalnego “przepisu na Islandczyka” i na książkę o Islandii. Każdy widzi ten kraj po swojemu i cieszy nas, że tak wiele osób identyfikuje się z tym, jak opisujemy historie. Z pewnością po tej książce możemy stwierdzić, że Islandczycy pozbawieni są typowych traum stygmatyzujących inne narody europejskie, przez co ich opowieść o życiu w połowie XX wieku wygląda nieco inaczej. I dlatego te opowieści są tak ciekawe dla nas. Bo choć II wojna światowa nie ominęła Islandii, to zginęło w tamtym czasie mniej więcej 230 wyspiarzy. Praktycznie wszyscy Islandczycy zginęli na morzu podczas połowów, przeładunków lub na statkach zatopionych przez niemieckie łodzie podwodne.
Opisany w “Szeptach kamieni” hotel w Djúpavíku przeżył “najazd” polskich czytelników. Niektórzy prosili jego właścicieli o wpis w egzemplarzu książki. Czy spodziewacie się podobnego – może w mniejszej skali – szturmu na Hornstrandir?
Zawsze i wszystko zależy od ludzi, od tego jak te historie przyjmą, w jak wrażliwą strunę trafią. Kilka osób już chce pojechać z nami w przyszłym roku na wycieczkę śladami nowej książki. Podczas ostatniej wizyty w Strandir dowiedzieliśmy się, że kilkuset czytelników, którzy odwiedzili hotel w Djúpavíku, opowiadało naszym bohaterom o lekturze, próbowało, tak samo jak my kiedyś, wejść pod skórę tego miejsca. Podobno książka sprowadziła do przetwórni więcej osób niż hollywoodzka superprodukcja Justice League. Cieszymy się zawsze bardzo z takich relacji. Islandia to takie miejsce, w którym łatwo zachwycać się cudowną przyrodą, ale można też poznać ten kraj przez opowieści jej mieszkańców. I tak jak mówi jeden z naszych bohaterów: “nie trzeba wspinać się na najwyższe szczyty czy przemierzać nieznanych wód, by opowiedzieć interesującą historię. Proste sagi o zwyczajnym życiu są równie dobre. A czasem nawet lepsze niż te wielkie”.
Książkę wieńczy rozdział zatytułowany “1925” poświęcony wizycie Grenlandczyków w Ísafjörður z poruszającym zdjęciem Grenlandki trzymającej na kolanach dziecko. Czy można go traktować jako przedsmak kolejnej książki? Możecie uchylić nieco rąbka tajemnicy i opowiedzieć o niej?
Według założenia, miał to być początek nowej, grenlandzkiej historii. Jednak po rozmowach z wydawnictwem stwierdziliśmy, że ta książka będzie jedynie o Islandii. Mieliśmy plany na reportaż o Grenlandii, ale stwierdziliśmy, że byłoby to nieuczciwe wobec naszych czytelników i nas samych. Pierwszą zasadą w pisaniu jest dla nas to, o czym wielokrotnie wspominał Stephen King: pisz o tym, co znasz. Na Grenlandii byliśmy cztery razy i spędziliśmy tam w sumie miesiąc, więc podsumujemy to krótko: nie będziemy się wygłupiać. To Islandię znamy, to na Islandii spędziliśmy dużą część życia. Dlatego nowa książka będzie, ale temat Grenlandii w niej poruszymy w tych aspektach, które udało nam się dobrze poznać, spisać i przetrawić. Nie możemy jednak powiedzieć dokładnie jakiego gatunku będzie nowa książka, bo pozwalamy sobie, by historia sama nas niosła. Sami jesteśmy ciekawi dokąd nas doprowadzi.
Odwiedziliście Wyspy Owcze dwukrotnie. Czy możecie pokusić się o wskazanie farerskiego odpowiednika Fiordów Zachodnich? Czy czujecie, że pewien fragment owczego archipelagu czeka na podobnych do was, uważnych kronikarzy?
Na Wyspach Owczych byliśmy dwa razy, więc połowę tego, co na Grenlandii. Choć w porównaniu do największej wyspy świata czy nawet samych Fiordów Zachodnich, Faroje są małe, to nie znamy tego kraju na tyle dobrze, by powiedzieć z całą pewnością, który region jest najciekawszy i mógłby zostać Westfjordami Wysp Owczych. Z chęcią przeczytalibyśmy reportaż składający się z osiemnastu tłustych rozdziałów o całym archipelagu, ale wiemy, że to właściwie nierealne zadanie. Z przyjemnością natomiast dowiedzielibyśmy się czegoś od samych Farerów o tym, jakie jest ich podejście do życia, izolacji, polowania, Europy, Danii itd. Na terenie, który zajmuje około 1% tego, co Islandia z pewnością znalazłby się temat na niejedną książkę.
Zdjęcia pochodzą z archiwum Bereniki i Piotra.